W naszym kraju zmiany następują zbyt wolno – wywiad z norweską kompozytorką Mają Ratkje (PL)

MajaDanPetter4FOCH! 17.12.2013

Dominika Węcławek
Photo by Dan Petter Neegaard
 

Maja S. K. Ratkje jest jedną z najciekawszych i najważniejszych artystek na norweskiej scenie muzycznej. Nagrywała z artystami awangardowymi, eksperymentatorami i wizjonerami z całego świata. Do Warszawy przyjechała po to, by oddać dźwiękowy hołd jednemu z naszych pionierów muzyki elektronicznej, Eugeniuszowi Rudnikowi. Ze mną porozmawiała zaś o stereotypach dotyczących Norwegii, o postrzeganiu kobiet w świecie sztuki, o wyzwaniach związanych z pisaniem opery z dwójką dzieci na plecach i jeszcze kilku innych rzeczach. Jakich? Zapraszam do czytania!

O tym, kim jest Maja i jakie ma zasługi dla norweskiej czy europejskiej sceny muzycznej napisano wiele. Często są to słowa wielkie i wzniosłe. Jakie by jednak nie były, za nimi kryje się nie poważna i zdystansowana pani, a dziewczyna z charyzmą, ikrą i iskrą w oku. Maja Ratkje to osoba przemiła, niesamowicie kreatywna i oddana wszystkiemu temu, co robi. Gdy siadałyśmy do rozmowy, dopiero co łapała oddech po oficjalnym spotkaniu z przedstawicielami polsko-norweskiego projektu kulturalnego Eastern Waves. Wszystko zaś odbyło się w słoneczne grudniowe popołudnie, kilka godzin przed jej premierowym występem w studiu Polskiego Radia.

Wiesz, że będziemy rozmawiać na potrzeby serwisu dla kobiet?

O! To dobrze, ja akurat jestem świeżo po premierze książki, jedynej, jaką w życiu napisałam, ale właśnie dotyczy nas, kobiet. Z okazji setnej rocznicy uzyskania przez Norweżki praw wyborczych, największe wydawnictwo książkowe w naszym kraju zaprosiło 12 kobiet: intelektualistek, artystek, akademików i obrończyń praw człowieka, do napisania dwunastu książek. Moja ukazała się właśnie w listopadzie. Napisałam o tym, jak to jest być kobietą muzykiem i kompozytorem w naszym kraju. Niestety, nie mogę tutaj dać prostych odpowiedzi, bo także w książce ich nie daję. Jestem aktywna już od dwudziestu lat, ale czuję, że w naszym kraju zmiany na lepsze są zbyt powolne. W środowisku muzyków improwizujących jest chyba najlepiej, ale w gronie kompozytorów wciąż kobiet jest niewiele, nie mówi się o nich prawie wcale, ich praca często jest niezauważana. W swojej książce staram się zadawać pytania o ten stan rzeczy, o to, dlaczego nasze środowisko sztuki w ogóle tak wygląda, że kobiet jest mało. Wśród odbiorców jest wręcz modelowo, panuje równowaga płci, co jest nie tak ze środowiskiem twórców, że i tu nie może tak być? No dobrze, ale zastanawianie się nad tym zajmuje mi w sumie 128 stron (śmiech)!

Dywagacje dywagacjami, ale możesz mi powiedzieć, jak społeczeństwo postrzega ciebie: kobietę – kompozytorkę, muzyka awangardowego?

Czuję się mile widziana, czuję też, że ludzi cieszy moja twórczość, a moja obecność ośmiela wiele początkujących artystek do tego, by działały dalej. Niestety, z drugiej strony wciąż też czuję, że obecny jest seksizm, niesprawiedliwe porównywanie, stereotypowy odbiór. Często nasza twórczość oceniana jest przede wszystkim przez pryzmat emocji, co więcej, wspomina się je w negatywnym kontekście. Tymczasem twórczość mężczyzn można recenzować tak, by nie wspominać zupełnie o emocjach: skupiając się na aspektach technicznych, kompozycji, aranżach. Dlatego bycie twórcą płci żeńskiej jest trudniejsze. Musisz mierzyć się z tymi tendencjami, z tym, że jest znacznie więcej negatywnie nacechowanych przymiotników określających naszą płeć, charakter, osobowość i z tym, że często używane są po to, by opisywać naszą twórczość. Ja na przykład nigdy nie robiłam muzyki emocjonalnej. Co ciekawe, o tym, w jaki sposób pracuję wokalem mówią, że robię to agresywnie. Pytają mnie o intencje, co chcę wyrażać, pytają o emocje. A ja wcale nie chcę być agresywna, walczyć o coś, po prostu śpiewając zamierzam wykorzystywać wszystkie rejestry. Jak facet robi muzykę sentymentalną, to aspekt emocjonalny jest trzeciorzędny. Mężczyzn oceniają inaczej.

Ciekawe jest to, co mówisz, bo w Polsce często myśli się o Skandynawii jako oazie równouprawnienia. Jak to w zasadzie jest?

Tak można powiedzieć o Szwecji, oni przeszli bardzo długą drogę, by osiągnąć taki stan. W Norwegii jest inaczej. Teoretycznie większość kobiet ma pracę, w praktyce znajdują zatrudnienie w zawodach postrzeganych jako typowo kobiece. Mamy za to tradycję, by w rządzie panowała równość, czyli wśród parlamentarzystów jest podobna ilość mężczyzn i kobiet. W świecie sztuki za to mówi się, że najważniejsza jest jakość, a tę podobno, zdaniem krytyków, zapewniają przede wszystkim mężczyźni. To oni wyznaczają nowe kierunki. Jeśli spytasz znawców o to, jakich mamy w Norwegii najważniejszych kompozytorów ostatniego stulecia, wymienią wyłącznie mężczyzn, zapominając w ogóle o kobietach, a przecież były takowe. I tutaj chcę powiedzieć, że na tle Europy nie różnimy się tak bardzo. Wciąż za mało się mówi o roli takich artystek jak Else Marie Pade, która jako pierwsza osoba w Danii komponowała muzykę elektroniczną, była jednym z pionierów działających w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest więcej takich kobiet, ale są zapominane. Teraz trochę więcej się mówi o Delii Derbyshire…

Uwielbiam ją, była genialna!

Właśnie, tymczasem historia, zwłaszcza ta nasza, muzyczna pisana jest przez pryzmat mężczyzn. To oni sprowadzają nas, kobiety do roli satelitów krążących wokół wielkich zjawisk (śmiech). Co ciekawe, nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak nierówno potrafią być traktowane kobiety muzycy, dopiero praca nad książką zmotywowała mnie do tego, by przetrawić ten temat.

Wspominałaś w jednym z wywiadów, że nie zawsze chciałaś tworzyć muzykę, jako młoda dziewczyna byłaś bardziej zainteresowana matematyką i fizyką, prawda?

Tak, muzyką byłam zainteresowana wyłącznie w teorii. Przez wiele lat nic nie tworzyłam. Dopiero gdy miałam 19 lat i usłyszałam współczesną muzykę jazzową, poczułam, że chcę być kompozytorem i tworzyć własne utwory.

Najbardziej jesteś rozpoznawana dzięki swojemu głosowi, mam nawet takich znajomych, którzy kojarzą Cię przede wszystkim z takich nagrań, jak gościnny występ na płycie zespołu Ulver. Jak to było ze śpiewaniem, to też późna fascynacja?

O nie, śpiewam od wczesnego dzieciństwa. Jako mała dziewczynka występowałam nawet w musicalach, nigdy natomiast nie uczęszczałam na lekcje muzyki.

Twoja rodzina nie jest też szczególnie muzykalna?

Moja mama jest profesorem fizyki, a ojciec nauczycielem, ale w młodości grał na skrzypcach, co nie znaczy, że w domu było słychać muzykę, o nie! On sam był bardziej zainteresowany oglądaniem piłki nożnej. Dlatego nie dopatruję się silnego związku miedzy tym, że zostałam artystką, a tym, że on umiał grać na instrumentach. Bardziej w świat muzyki wciągnęło mnie to, co robiłam poza domem, granie z innymi, zabawy, sama zaczęłam grać na skrzypcach ucząc się prostych kompozycji Bacha.

Rodzina nie miała nic przeciwko temu, że mimo matematyczno-fizycznych fascynacji jednak zdecydowałaś się na karierę w świecie sztuki?

Oczywiście, że mieli zastrzeżenia! Zwłaszcza na początku (śmiech). Było też tak, że wyprowadziłam się z domu dość szybko, z powodu rozwodu moich rodziców. Miałam dużo czasu dla siebie i swoich fascynacji. Bliskim powiedziałam o wszystkim dopiero, gdy dostałam się na wydział kompozycji. Spytali, czy to poważne, powiedziałam, że tak. Przyjęli to do wiadomości i już. Najbardziej kibicował mi dziadek, był też najbardziej inspirującą osobą w moim otoczeniu. Kiedy o tym myślę teraz, w trakcie naszej rozmowy, zdaję sobie sprawę, że to właśnie dzięki niemu zostałam muzykiem! Spędziłam w jego domu wiele czasu jako mała dziewczynka. Był bardzo chaotyczny, ale jednocześnie charyzmatyczny, pięknie grał na skrzypcach i pianinie. Wiedziałam, że to on będzie najbardziej dumny ze wszystkich, gdy zostanę kompozytorką. I wiesz co? Zdążyłam z tym przed jego śmiercią!

To świetnie. Wiesz, że to ciekawa sprawa z tą twoją edukacją. Jesteś pierwszą osobą, którą poznałam, która bez kończenia profilowanych szkół, bez ćwiczenia od piątego roku życia, po prostu zawzięła się, nauczyła i zdała na studia muzyczne.

Och! Jest jeszcze ciekawiej! Przez bardzo długi czas żyłam w błogiej nieświadomości, że jest coś takiego jak studia dla kompozytorów, że tego można się nauczyć. Gdy tylko zakochałam się w muzyce, dowiedziałam się też, że można iść na studia, które poświęcone są komponowaniu jej, poczułam, że muszę się tam dostać. Do pierwszego egzaminu przystąpiłam ledwie po trzech miesiącach przygotowań. Oczywiście nie udało mi się zdać (śmiech), potem uczyłam się pilnie na własną rękę, spędzałam godziny nad książkami w bibliotece, słuchałam dużo muzyki, brałam prywatne lekcje, a po roku znów przystąpiłam do egzaminów wstępnych i z tego, co powiedzieli moi wykładowcy, zdałam najlepiej w historii wydziału. Ja nie byłam tego taka pewna, wciąż miałam poczucie, że jestem w tyle za moimi kolegami z roku, że jeszcze jest tyle rzeczy, których muszę się dowiedzieć. Dużo czasu zajęło mi zdobycie pewności siebie.

Z drugiej strony miałaś zupełnie inne spojrzenie na muzykę, które zapewne pozwoliło ci współtworzyć takie projekty jak żeński zespół SPUNK, albo choćby duet z nowojorską perkusistką Ikue Mori, prawda?

Tak, co nie zmienia faktu, że nie dość, że studiując miałam znacznie mniejsze doświadczenie na tym polu, to jeszcze byłam jedyną dziewczyną na moim wydziale. Tego się nie spodziewałam, co więcej, rozmawiałam z artystką, która studiowała dziesięć lat po mnie – też była jedyną kobietą na roku.

Może oczekiwania społeczne wobec kobiet wciąż są inne – to przecież też trudne do przezwyciężenia…

Wiesz, że kiedy ukazała się moja książka, opublikowano na jej temat kilka artykułów i pod internetową wersją wywiadu ze mną, tego udzielonego największej norweskiej gazecie pojawił się dość wymowny komentarz czytelnika. Ten komentarz podpisany imieniem i nazwiskiem brzmiał mniej – więcej tak: “Kobiety takie jak ta powinny być ZNÓW PRZYKUTE do zlewu”. Tak napisał. Tak wygląda jedno z oblicz Norwegii. Komentarz został usunięty. Pozostały inne, nie tak silne, ale wciąż mające na celu pokazać mi, że miejscem kobiety jest kuchnia, domowe obowiązki, a nie jakieś tam komponowanie.

Jesteś pierwszą osobą w swojej ojczyźnie, która skomponowała operę dla dzieci, prawda?

Tak, to prawda, napisałam nawet dwie takie opery. Obydwu mogą słuchać kilkumiesięczne niemowlaki. Scena jest ustawiona w przytulnym, bezpiecznym namiocie, a dzieci mogą krążyć po pomieszczeniu. Całość wykorzystuje też grę kolorów a muzyka wykonywana jest na instrumentach własnej roboty. Jest wokalista, aktor, całość trwa dwadzieścia minut, jest bardzo przystępna, a po tym występie dzieci mogą same podchodzić do instrumentów i grać na nich. To nasze najpopularniejsze przedsięwzięcie, występowaliśmy już ponad 400 razy.

Czy odczuwasz, by dzieci były bardziej wymagającą publicznością?

Oczywiście, natychmiast widać po nich znudzenie. Jeśli czegoś nie lubią, powiedzą to głośno w trakcie występu. Staramy się działać pedagogicznie, uwrażliwiać małych słuchaczy na muzykę, nowe dźwięki. I to się sprawdza, zostaliśmy nawet zaproszeni na tournee po Europie. Dlatego musiałam napisać drugą operę – pierwszą po prostu wywieźliśmy z Norwegii.

Widziałam fragmenty filmu dokumentalnego, poświęconego twojej działalności, są tam rozczulające sceny z Twoimi dziećmi, które krążą nieustannie między instrumentami. Ich obecność mocno wpłynęła na twoją działalność artystyczną?

Dzieci często towarzyszyły mi na próbach, wszystkich. Towarzyszyły mi także w trasach koncertowych. Jedyne, co się zmieniło, to częstotliwość: musiałam zacząć pracować mniej niż wcześniej i mniej koncertować. Natomiast świetne jest to, że dzieciaki tak przywykły do życia między artystami, wśród instrumentów i najróżniejszych dźwięków, że są niesamowicie czujne i otwarte. Pamiętam, jak moja mama została po raz pierwszy z moją starszą córką, powiedziała, że po raz pierwszy spotyka dziecko, które nie boi się dźwięku odkurzacza (śmiech). Gdy przyszła na świat moja młodsza córka, od samego początku była ze mną w pracy. W zasadzie gdy komponowałam tę dziecięcą operę, ona spała na mnie, siedziała na kolanach, albo pełzała wokół. Miałam więc cały czas pod ręką małego widza, który weryfikował nasza pracę.

Teraz pracujesz z dorosłymi. Do Warszawy przyjechałaś zagrać po raz pierwszy w ramach polsko-norweskiego projektu. Przygotowałaś kompozycję dedykowaną Studiu Eksperymentalnemu Polskiego Radia. Nie jest to jednak twój pierwszy kontakt z naszym krajem. Masz dwóch polskich wydawców: pierwszy w tym roku przygotował twój album z Ikue Mori, drugi planuje wydać twoją płytę z utworami inspirowanymi twórczością Eugeniusza Rudnika. Co ciekawe, sam Rudnik pracował z jednym z najważniejszych norweskich artystów XX wieku, Arne Nordheimem i wiesz co powiedział? Że jest zaskoczony, iż człowiek północy może mieć taką słowiańską duszę. A ty zauważyłaś jakieś podobieństwa między naszymi krajami?

Muzycznie? To mogłoby być cokolwiek. Personalnie? Musiałabym zamieszkać tu na rok, żeby poczuć jakieś podobieństwa i różnice. Myślę, że wszystko jest zbyt indywidualne. Ja nie umiem powiedzieć na ile Nordheim miał słowiańską duszę, a na ile był Norwegiem. To, co z miejsca mogłam zauważyć, to większa otwartość Polaków, serdeczność, i to, że macie doskonałą publiczność. Ludzie tu są uważni, skoncentrowani. Interesują się muzyką eksperymentalną, mają doskonałe rozeznanie w awangardzie, a co najważniejsze dla mnie, jako artystki, przeżywają muzykę w niesamowity sposób. Dobrze mi się dla nich gra. Póki co więc mam same dobre wspomnienia i zawsze dobrze mi się tutaj wraca.

 
Scroll to Top