Kolorowe pończochy Pippi (PL)

Krytyka Polityczna:

Pippi Langstrumpf miała zwyczaj spać z nogami na poduszce, głowę chowając pod kołdrą. Nigdy nie chodziła do szkoły, uwielbiała łazić po drzewach i wyprowadzać w pole bardziej głupkowatych dorosłych. Czy ktoś taki nadaje się na artystyczną patronkę? O Mai Ratkje, która dziś o 21.00 wystąpi w NWS, pisze Agata Pyzik.

14.06.2011

Przez większość szanujących się koneserów sztuki podobna propozycja zostałaby z pewnością oceniona jako infantylna, irytująca i głupia. Ale gdyby lekko rozluźnić nasze oczekiwania co do powagi i „przekazu”, może dałoby się ją potraktować jako godną uwagi? Znamienne, że odwołuje się do niej także np. artystka wideo Pippilotti Rist. To nowe – frywolne, radosne i wolne od kompleksów – oblicze feminizmu, nie uciekające przed śmiesznością czy trywialnością. Twórczość Mai Ratkje również ma w sobie pewien przekorny i zawadiacki sznyt. Jej podejście odbiega od etosu awangardy, kojarzącego się zresztą z modernistycznym typem twórcy-mężczyzny, podszywając go autoironią i ujmując w cudzysłów.

Określana może przesadnie jako „enfant terrible” sceny norweskiej, urodzona w 1974 roku Maja Solveig Kjelstrup Ratkje jest kompozytorką, improwizatorką, performerką, niekonwencjonalna wokalistką, czarodziejką laptopa i prawdziwą dźwiękową Zosią Samosią. Najtrafniejszym jej określeniem byłoby chyba: „artystka dźwięku”. Maja Ratkje dowolnie miksuje gatunki i style. Korzysta z tzw. „nowych mediów”, ale nie dorabia do tego ideologii. Ma klasyczne wykształcenie kompozytorskie, ale obok pisania oper z przyjemnością gra noise’owe sety. Jest nieprawdopodobnie aktywna, jeśli chodzi o ilość projektów, w które jest zaangażowana. W 2003 r. otrzymała nagrodę im. Arne Nordheima. Wyróżniano jej utwory „Louange”, „Waves I” czy „Waves IIb”. Już w 1997 r. Ratkje dostała zamówienie na Gaudeamus International Young Composer’s Meeting w Holandii. Jej utwory wykonują Arve Tellefsen, Cikada, The Vertavo String Quartet czy Oslo Sinfonietta. Od 1995 do 1999 roku przewodniczyła festiwalowi Young Nordic Music a od 2001 jest członkiem Norweskiej Rady Kultury. Zapraszana zarówno na festiwale w rodzaju Radio France’s Présences 2004 czy Nordic Sounds, jak i na wytyczające nowe trendy Transmediale czy Ars Electronica, świetnie porusza się w obu środowiskach. Występowała m.in. z Oslo Sinfoniettą, Merzbowem, Evanem Parkerem, Zbigniewem Karkowskim, Sachiko M, Jazzkammer, (x,y,z), Jaga Jazzist i Lasse Marhaugiem. Współtworzy żeński improwizujący kwartet Spunk, którego muzykę określa jako „audio-anarchizm” i gdzie miesza się akustyczne etno i brzmienie kilkunastu instrumentów (w tym skrzypiec, trąbki i najróżniejszych perkusjonaliów), wspomaganych samplerami i innymi elektronicznymi generatorami dźwięku. Należy również do rady programowej festiwalu Ultima w Oslo, na którym premierę miała jej opera pt. „No Title Performance and a Sparkling Water”, którą stworzyła razem ze Spunk. Od 2000 r. gra w hardcorowo-noise’owym duo Fe-mail i stale współpracuje z holenderskim performerem Jaapem Blonkiem, z którym wydała serię płyt „Music For…(Shopping, Loving, Faking)”.

Dzięki swojej komunikatywności i entuzjazmowi stała się maskotką mediów, które widzą w niej świeże i atrakcyjne opakowanie dla trudnej w odbiorze i mało medialnej muzyki awangardowej. Jej otwartość doskonale z tym współgra, ale czy sama twórczość nie zostaje przez to lekko zbanalizowana? Bez obaw przed lekceważeniem Ratkje mówi, że identyfikuje się z Pippi. Swoim drażniącym niektórych zapałem Maja przypomina aktywistki rodem z lat 70., ale bez ich ideologicznego napuszenia. Jedną z głównych cech jej twórczości jest zabawa konwencjami tradycyjnie kojarzonej z kobiecością estetyki, choć bez typowego dla starszej generacji feministek namaszczenia i powagi. Kto powiedział, że performance nie może być świetną zabawą i zachowywać przy tym znamion „sztuki wysokiej”? Przełamywanie estetyki kobiecej nie musi się kończyć epatowaniem fizjologią czy turpizmem. Atrybuty takie jak „ładność”, delikatność, miękkość, użyte z dystansem i poczuciem humoru, mogą się okazać całkiem nośne i niebezpieczne wobec nieco nudnawego etosu artysty. Maja postanowiła trochę urozmaicić monotonną konwencję koncertów, na których publiczność sztywno siedzi i kontempluje występ, jakkolwiek byłby on „awangardowy”. Każdy jej występ – czy to solowy, czy ze Spunk – to nieprzewidywalny, pełen łobuzerskiego wdzięku punkowy kabaret, trochę performance, a trochę też poważny, akademicki. Maja zręcznie wykorzystuje elementy zaskoczenia i przyznaje, że bawią ją reakcje słuchaczy, mieszczące się w przedziale od oburzenia do zachwytu. Mówi również, że nie chciałaby, żeby jej aparycja zanadto odrywała uwagę od muzyki, która jest najważniejsza. Dlatego nie celuje ani w nadmiernym epatowaniu kobiecością, ani też nie usiłuje się kreować na „silną jak mężczyzna”. Po prostu wykonuje swoją pracę muzyka i tak właśnie chce być postrzegana.

W dzieciństwie chciała być jednocześnie muzykiem i bokserem. Zaczynała w wieku kilku lat od gry na skrzypcach, potem przerzuciła się na fortepian. W szkole pasjonowala się fizyką i matematyką. Kiedy zaczynała studia w Akademii Muzycznej w Oslo, nie miała za sobą żadnej instytucjonalnej edukacji muzycznej. Twierdzi, że wysłuchanie w wieku 19 lat w bibliotece konserwatorium „Gesang der Jünglinge” Stockhausena całkowicie zmieniło jej podejście do muzyki, którą traktowała wcześniej raczej jako zabawę. Zdecydowała wówczas, że będzie komponować. Jej podejście do tworzenia nie spotkało się z akceptacją na uczelni, więc jako odskocznię dla sformalizowanego muzykowania wraz z kilkoma koleżankami utworzyła improwizujący Spunk. Dziś ze śmiechem wspomina, jak torturowała fortepian i waliła bez opamiętania w jego klawisze, starając się wydobyć możliwie dysonansowe dźwięki i współbrzmienia, by chwilę później przejść do delikatnej kołysanki w tonacji molowej, a całość nazwać „Umierające róże” albo jakoś w tym guście. Do tej pory chętnie sięga w swoich utworach po silne i ekspresyjne kontrasty i stara się poruszać w jak największej ilości rejestrów.

Akademickie wykształcenie dostarczyło jej formalnych narzędzi i kontekstu. W 2003 roku wydała w Rune Grammofon płytę zatytułowaną po prostu „Voice”, która trafiła do odbiorców z różnych muzycznych światów. Tytuł albumu wskazuje jednoznacznie na zawartość – wariacje na temat możliwości dźwiękowych głosu, który jest nie tylko najbardziej podstawowym, ale tez najbardziej symbolicznie „obciążonym” instrumentem. To rodzaj dźwiękowego pamiętnika, zawierającego fragmenty zapisywane na różnych nośnikach: noszonym zawsze przy sobie dyktafonie, zarejestrowane na żywo w trakcie koncertów czy w studiu. Stały się one bazą do późniejszych przetworzeń, manipulacji i wielokrotnego miksowania. Na „Voice” udało jej się wydobyć zaskakującą rozpiętość nastrojów, od liryzmu do atmosfery tajemnicy i przerażenia. Kakofonie głosów wahające się od słodyczy do wściekłości, odłamki dźwięków i nieco zwichrzone dźwięki otoczenia zostają skontrastowane z gwałtownymi przepływami fal hałasu.

Dezynwoltura „Voice” nie oznaczała zanegowania zdobytego warsztatu, była raczej rodzajem wytchnienia czy estetycznego podsumowania kilku lat twórczości. Artystka mówi, że chciała stworzyć coś niepoddającego się klasyfikacji, a zarazem zmierzyć się z jakimś ograniczeniem. Na „Voice” takim trudno klasyfikowalnym i zarazem ograniczającym czynnikiem stał się jej własny głos i relacje, w jakie głos ludzki wchodzi z technologią. Przy nagrywaniu muzyki współczesnej dąży się raczej do zatarcia śladów procesu nagrywania, tymczasem na „Voice” są one aż nadto słyszalne: gmeranie przy odtwarzaczu minidysków, włączanie/wyłączanie dyktafonu, zniekształcony sygnał wejściowy komputera, odgłosy otoczenia. Ratkje celowo używała wielu przyrządów, wydobywających różne walory dźwięku, starając się nie wartościować ich potencjału estetycznego. Założenie było takie, że każdy dźwięk może być muzyką.

Jej improwizacje na „Voice” czy na płytach z Jaapem Blonkiem to niemaskowana kulturowym sztafażem, „organiczna”, żywiołowa energia przyprawiona dziewczęcym wdziękiem i liryzmem. Ratkje sepleni, wdzięczy się jak mała dziewczynka do lustra w łazience albo przedrzeźnia stetryczałą diwę operową z nadwagą, by po chwili dostać ataku histerii i wrzeszczeć jak opętana, a następnie cichutko nucić pod nosem, jakby skracała sobie czas gotowania zupy. To prawdziwy miszmasz, groch z kapustą, który Maja niefrasobliwie miesza łyżką, zawodząc do dyktafonu te swoje przyśpiewki ery postindustrialnej.

Zachowanie odgłosów generowanych przez maszyny nadaje „Voice” specyficzny smak – choć wołałabym tu uniknąć oklepanego określenia „aspekt ludzki”, kryjącego w sobie otwarcie na porażkę i niedoskonałości. Te siermiężne wtręty potrafią być po prostu ciekawym urozmaiceniem mechanicznych dźwięków. Ratkje bada skalę rejestrów, w jakich najbliższe jej narzędzie potrafi się poruszać, i ile jest w stanie wyrazić „bez słów”. Jej mamrotanki w wymyślonym, nieistniejącym języku nie mają w żaden sposób ograniczonego „znaczenia”, a to, co wydaje się, że mogą wyrażać, będzie raczej dość przygodną i przypadkową projekcją słuchacza. Zawarty na płycie finalny rezultat może być równie dobrze efektem przemyślanej konstrukcji, jak i całkiem przypadkowym zbiorem dźwięków i hałasów.

Ratkje zawsze stara się, aby koncerty były dla słuchaczy niezapomnianym doświadczeniem. Zawierają często więcej elementów wizualnego performansu niż tych stricte muzycznych. Kiedy we wczesnych latach występowała z Oslo Industrial Ensemble, na scenie odbywały się regularne „walki”. Aspekt wizualny wspiera muzykę, a występy przeradzają się w szamańskie odjazdy, gdzie nieokiełznane, pozaracjonalne atawistyczne siły współgrają ze zdobyczami technologii i wyrażają potrzebę niekomunikatywności w przeciążonym informacją świecie, niepowtarzalności pozawerbalnego przekazu, braku jakichkolwiek ograniczeń ekspresji.

Ostatnie lata obfitowały w interesujące kobiece projekty w dziedzinie improwizacji i laptopowej elektroniki, by wspomnieć tylko intermedialną wystawę „Hernoise”, firmowaną przez Kim Gordon z Sonic Youth, czy wielopokoleniową supergrupę The Lappetites, tworzoną przez wybitne artystki, jak Eliane Radigue, Kaffe Matthews czy AGF. Pomagają one odkłamać obraz kobiety w muzyce, a w szczególności – zmaskulinizowany paradygmat twórcy noise’owego czy improwizatora. Fakt, że w tej dziedzinie działa więcej mężczyzn wpływa z pewnością na sposób postrzegania kobiety próbującej się wedrzeć na to okupowane terytorium. Te stereotypy są przecież krzywdzące także dla mężczyzn. Ratkje wielokrotnie musiała wysłuchiwać komentarzy w rodzaju: jak to możliwe, że taka mała dziewczynka robi tyle hałasu? I nie przybiera przy okazji „męskich” póz?

Ze względu na skłonności do radykalizmu, jej twórcze podejście do możliwości głosu prowokują do porównań z podobnymi artystkami, w szczególności z Diamandą Galas. Ratkje twierdzi jednak stanowczo, że nie eksperymentuje tylko dla efektu, bardziej chodzi jej o same brzmieniowe uwarunkowania owego naturalnego instrumentu niż o wywoływanie silnych wrażeń u słuchaczy. W tym, co robi, stara się unikać okazywania emocji wprost, czy wręcz chce głos wyabstrahować od popularnych skojarzeń z emocjonalnością. Domniemana „treść” nie ma być aż tak czytelna. Podczas gdy Galas otwarcie nasyca swoje concept albumy wojowniczym i radykalnym przekazem, który czasem dominuje nad muzyką, Ratkje jest raczej zainteresowana dźwiękowym potencjałem samego głosu, niż epatowaniem skrajnościami. Bliższe jest jej podejście eksperymentujących wokalistów pokroju Phila Mintona, Yamatsuki Eye z Boredoms czy Mike’a Pattona. Interesuje ją przekraczanie granic konwencji muzycznych, dźwiękowych, a nie obyczajowych czy emocjonalnych. Oczywiście, śpiew, zwłaszcza na koncertach, wyzwala i angażuje uczucia, ale jako kompozytorka Ratkje stara się jednocześnie od nich zdystansować, żeby nie redukować muzyki do zaledwie jednego wymiaru emocji. „Moim celem jako kompozytorki jest wykazać złożoność i dwuznaczność przekazu muzycznego.”

Z wielkim entuzjazmem odnosi się do muzyki japońskiej, zwłaszcza sceny noise. Po raz drugi, jak twierdzi, przeżyła dźwiękowe katharsis na festiwalu Guilty Connector w Tokio, na którym usłyszała Merzbowa i Otomo Yoshihide obok klasycznej muzyki dworskiej. „Ta muzyka ma w sobie szczególnego ducha, było to dla mnie oczywiste”. Tradycja zachodnia jest jej zdaniem zanadto zdominowana przez linearne pojmowanie czasu i rozwoju dzieła muzycznego. Drażni ją nachalna dialektyczność przebiegu utworu, zwieńczonego narzucającą się „konkluzją”. Prasa norweska krytykuje ją zresztą za brak wyczucia formy, chociaż Ratkje drobiazgowo ją opracowuje. Skomponowała „Gagaku Variations” na kwartet smyczkowy i akordeon (wydane w New Series oficyny ECM), w którym bezpośrednio nawiązuje do muzyki japońskiej, opierającej się w jej pojęciu na podejściu bezosobowym, oderwanych od czasowości formach i interwałach pełnej wyczekiwania ciszy. Album „Music For Shopping” zawiera field recordings nagrane w Japonii. O noise’ie zdarza jej się nawet dawać wykłady.

Ratkje opisuje noise jako dojmujące, fizyczne doświadczenie. Może nie czyni tak bezpośredniego i radykalnego połączenia muzyki z erotyką i seksualną siłą, jak Merzbow, ale, jak sama opisuje: „Noise działa na mnie odświeżająco jak żaden inny dźwięk, uszczęśliwia mnie i dzięki niemu czuję, że naprawdę żyję. Noise jest pozytywną energią, nawet jeśli czasem ujawnia mroczne siły. Przemawia do mnie jego bezpośredniość. Słuchanie lub tworzenie hałasu można porównać do nakładania białej farby na wszystkie irytujące barwy, pokrywania ożywczą bielą wszelkich osobistych frustracji.” Scenę noise postrzega jako zmaskulinizowaną: „Zdarza się, że artyści-mężczyźni identyfikują ze sobą słowa »hałas« i »siła«. Czasem wydają się być zainteresowani ekspansją hałasu dla niego samego.”

Z przyjaciółką ze Spunk założyła noise’ową formację pod nazwą Fe-mail, która swobodnie i otwarcie ironicznie żongluje tzw. „kobiecą estetyką”, a same artystki przedstawiają się w lekko kiczowatym, kwiatowym albo „seksownym” entourage’u. Wraz z płytą dostajemy nie tylko muzykę, ale i opakowanie, zdjęcia, rysunki, tekst – dopiero ta całość składa się na przekaz. Dziewczyny na fotosach mierzą się z „typowym” wyglądem poważnego muzyka, co w zestawieniu z dźwiękową zawartością tym efektowniej zgrzyta. Biorąc do ręki kompakt z tak ufryzowanymi niewiastami nikt nie spodziewa się zapewne nawału agresywnych dźwięków. Ratkje nie chce jednak, aby jej twórczość była sprowadzana wyłącznie do łamania kobiecych stereotypów. „Jeśli przyjrzeć się baczniej moim utworom, tylko niewielka ich część odwołuje się do tego wprost. To nie tyle muzyka ma być konfrontacją ze stereotypami, ale mój prywatny sposób bycia.”

Ze Spunk chcą nagrać płytę z muzyką noise dla… dzieci. Mają plan dawania raz w roku w Oslo (w jakimś dziwnym miejscu) koncertu pod hasłem „Spunk dobrze temperowany” – ma ich być w sumie dwanaście, jako że na każdy koncert wybierają sobie jeden dźwięk ze skali chromatycznej. Do tej pory odbyły się cztery, które dały razem melodię B-A-C-H. Po zakończeniu tego niezwykłego cyklu wydadzą 12-płytowy box. Następny koncert planują urządzić w supermarkecie.

W domu Ratkje słucha najchętniej Chicks on speed, Gesualda da Venosę, Merzbowa, Mozarta, Erkkiego Kurenniemi, Scelsiego, Stockhausena, Toma Waitsa, Hosokawy, Lachenmanna… Uwielbia filmy Lyncha, Kubricka, Tarkowskiego i braci Kaurismäki. Proces komponowania zaczyna się u niej od abstrakcyjnej idei dźwięku, która może dojrzewać miesiącami. Potem szuka właściwego narzędzia, środków ekspresji. „Bawię się materiałem, a on »reaguje« na to albo nie. Staram się grać na granicy absolutnej kontroli i anarchii i zawrzeć to w utworze, który powstanie. Technologia stwarza niebezpieczeństwo homogenizacji efektów, kiedy wszystko staje się przeciętne.”

Sprzęt może, jej zdaniem, służyć tylko jako narzędzie wspomagające czy rozszerzające umiejętności i pomysły samego artysty. Nie uważa się za ekspertkę od technologii. „Używam tego, co mi akurat wpadnie ręce i co uznam za użyteczne lub z jakichś względów interesujące. Moje akademickie korzenie dają mi, paradoksalnie, gwarancję, że to ja panuję nad techniką, a nie ona nade mną i tak samo rzecz ma się ze sprzętem. Nie zależy mi na tym, żeby unowocześniać się za wszelką cenę, nie jestem na bieżąco z najnowszymi możliwościami w tej dziedzinie. Intuicja podpowiada mi, czego użyć. Nie można pozwolić, aby sprzęt stał się celem samym w sobie, jeśli nie stoi za nim wizja”. Stąd jednym z jej ulubionych instrumentów jest zwykły poręczny dyktafon, do którego śpiewa i z którego w trakcie występów odtwarza nagrane wcześniej dźwięki. „W razie czego, do zagrania koncertu wystarczy mi dyktafon.”

Według Ratkje pomimo coraz większego otwarcia i przenikania się gatunków muzyki polityka festiwali i instytucji wciąż opiera się na ograniczeniach – nawet w Skandynawii, gdzie muzycy są mniej skrępowani konwencjami. Muzyka improwizowana ma swój festiwal dopiero od 2002 roku – tylko dzięki inicjatywie perkusisty Paala Nilssena-Love’a i znajomych muzyków. Na All Ears młodzi twórcy elektroniki występują obok tuzów pokroju Evana Parkera.

Ratkje uważa, że sztuka jest dziś zanadto uwikłana w całą sieć uwarunkowań, także w znaczeniu dosłownym: jako uzależniona od środków masowego przekazu i dostępna tylko dla tych, którzy dysponują aparaturą zdolną włączyć ich w ten, w gruncie rzeczy, zamknięty obieg. Zanadto podlega też rozporządzającym nią instytucjom, aby miała prawdziwie subwersyjną, polityczną moc zmieniania zastanego porządku. Ale może być językiem łączącym ludzi, którzy się na taki stan rzeczy nie zgadzają i stanowić jakiś pośredni sposób sprzeciwu. Pójście na koncert czy kupno nagrań też może być formą nieposłuszeństwa, choćby względem sieczki serwowanej w mainstreamowych mediach. Maja wierzy, że głos sam w sobie może być narzędziem sprzeciwu. Dlatego tyle energii wkłada w koncerty.

„Społeczeństwom zachodnim grozi śmierć z nudów spowodowana nadmiarem oferowanych rozrywek. Mimo obfitości wszystko jest strasznie nudne i przewidywalne, i dąży do konserwowania odbiorcy w gnuśnym bezpieczeństwie. Ludzie tkwią mniej lub bardziej w okowach konwencji, chociaż rozpaczliwie pragną się od nich uwolnić.” Stąd Ratkje lubi koncertować w miejscach „dziewiczych”, do których zalicza Chiny i Europę Wschodnią, bo tam publiczność reaguje żywiej na rzeczy rzadko spotykane i coś ciekawego ma jeszcze szansę się wydarzyć. „Interesują mnie ludzie i sposoby komunikacji, dlatego staram się porozumiewać poprzez muzykę. Jednocześnie nie zawieram nadzwyczajnej liczby znajomości i nie czerpię z nich tak dużo, jak bym mogła, dlatego że praca jest bardzo wyczerpująca, wymaga czasu i skupienia. Nie potrafiłabym robić czegoś, co miałabym traktować obojętnie. Na koncertach wywołuję często skrajne reakcje – są tacy, którzy odbierają muzykę obrazami, i tacy, którzy się nudzą. Ta nieprzewidywalność mnie fascynuje. Chcę ofiarować ludziom coś, co stanie się dla nich silnym przeżyciem, nie ingerując w ich prywatność. Ona mnie nie interesuje, co nie oznacza braku osobistego zaangażowania, ale te dwie rzeczy po prostu nie mają ze sobą wiele wspólnego.”

Muzyka kobieca często opisywana jest za pomocą metafor natury czy „prywatnego rytuału”, co wtłacza ją w szkodliwy dla niej schemat. Prędzej czy później musi się pojawić: bigos, zupa, haftowany obrusik albo pudełeczko z kolorowymi szpulkami nici. Te porównania są infantylne, ale może dopiero się takie stają w świetle pewnej tradycyjnej i sformalizowanej estetyki? Wydaje mi się, że odbiegające od tradycji kobiece granie ma z definicji charakter dywersyjny, co jednak nieustannie grozi podniosłą nudą, etosiarstwem mimo woli i utratą bezpretensjonalności czy dowcipu. Jednak nie zgodzę się z Rafałem Księżykiem („Tropiki. W stronę majaczących dziewcząt” – Parasol Magazyn #2, na www.parasolmagazyn.pl), twierdzącym, że improwizowanej laptopowej muzyce kobiet brakuje lekkości, choć nie da się im odmówić nowatorstwa i odwagi. Może Pippi i E-poetka to nowe wzorce kobiecości, w których jest miejsce i na radykalną twórczość, i na radosny chaos? Dzięki poczuciu humoru Maja próbuje wyjść poza upraszczającą dychotomię miękkości/filigranowości i agresywności.

Tym, których jej gadatliwość drażni, radzę po prostu posłuchać „Voice”. Bez względu na pretensjonalność opisów ta muzyka raczej nie poleci w MTV, a Ratkje nie zostanie „norweską Björk”, nawet po interwencji speców od wizerunku. Jakkolwiek zaawansowane kompozytorsko i wysublimowane, piosenki tej drugiej przynależą do popu. Dzikie, chwilami niemal rzężące – jak w ataku wścieklizny – wrzaski na „Voice” nie dają się tak łatwo poskromić i obłaskawić. Warto wsłuchać się w to, co ma nam do opowiedzenia (wywrzeszczenia, wymiauczenia, wychrząkania, wyszeptania).

Wszystkie wypowiedzi artystki pochodzą z jej znakomitej i często aktualizowanej strony www.ratkje.com, na której dostępna jest również biografia, pełna dyskografia, artykuły prasowe i galeria zdjęć. Tekst ukazał się pierwotnie w mgazynie „Glissanndo”.
Scroll to Top